środa, 29 sierpnia 2012

Polski Watergate i kiepski PR KNF-u

Tweetnąłem dzisiaj link do tekstu Pulsu Biznesu, poświęconego firmie, która podobnie, jak niesławny Amber Gold znalazła się na liście publicznych ostrzeżeń KNF. Treść tweeta brzmiała "PB na tropie kolejnego ambergoldu? http://ow.ly/dj9iv".

Celowo napisałem "ambergoldu" w ten sposób, może trochę prowokacyjnie, bo jestem ciekaw czy ambergold nie stanie się po prostu synonimem lewego biznesu w branży finansowej. Tak, jak buty sportowe to adidasy, a każda afera od czasów afery Watergate nazywana jest potocznie cośtam-gate (np. Rywin-gate, znana również jako Afera Rywina).

Na pewno wiele do powiedzenia miałaby w tym temacie Komisja Nadzoru Finansowego, która najwyraźniej ma problem z własną komunikacją. Wczoraj w wieczornym serwisie TVN24 widziałem materiał, w którym reporter pokazał, że nawet premier ma problem z nazewnictwem tej instytucji, a przechodnie pytani o to, co oznacza skrót, w większości wzruszali ramionami.

Przedstawiciel KNF zapytany o to, co robią, powiedział m.in., że służą obywatelom. No to skoro służą, to ograniczanie się w komunikatach do swojej strony internetowej nazwałbym kiepską służbą. Powinni aktywniej komunikować się ze swoją grupą docelową, która - co by nie mówić - częściowo finansuje ich funkcjonowanie (KNF jest finansowany m.in. z budżetu państwa).

Może warto pomyśleć o rozpisaniu konkursu na usługi PR dla KNF albo zatrudnić PR-owca, który zadba o to, aby odpowiednie informacje z KNF wypływały do ludzi, a nie czekały, aż ktoś spojrzy na nie na stronie internetowej Komisji.

(foto: http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/e/e3/Kheops-Pyramid.jpg/800px-Kheops-Pyramid.jpg)

wtorek, 24 lipca 2012

YouTube: profilaktyka przeciwko trollom i haterom

Time napisał wczoraj na swojej stronie internetowej, że już niedługo na YouTube będzie można umieszczać komentarze tylko pod swoim prawdziwym nazwiskiem (zakładając oczywiście, że w Google+ podaliśmy prawdziwe dane). Komentarz autora swoją drogą bardzo ciekawy, natomiast mnie nie udało się doprowadzić do sytuacji, o której pisze.

Zgodnie z relacją Time'a, po próbie wpisania komentarza na YT, powinien się pojawić monit sugerujący opublikowanie komentarza pod nazwą z Google+. To się zgadza, ale tylko pod warunkiem, że byłem wcześniej zalogowany. Natomiast w żadnym momencie nie byłem pytany, czy chcę przypiąć profil G+ do komentarzy na YT ani dlaczego chcę z tego zrezygnować, a kiedy zalogowałem się do YT z konta, w którym nie mam profilu G+, mogłem nadal pisać komentarze w 100% anonimowe.

Mam wobec tego dwie hipotezy. Albo Google zareagował na uszczypliwy komentarz Time'a dotyczący przystawiania uzasadnień do rzeczywistych motywacji komentujących na YT i chwilowo wycofał się z pomysłu po tej publikacji albo Polska jest nadal dla Google krajem trzeciego świata i dlatego nie możemy doprowadzić do sytuacji, którą opisuje Time. Trudno to rozstrzygnąć. Mam nadzieję, jednak, że prawdziwa jest ta pierwsza hipoteza.

Natomiast sam pomysł pisania komentarzy tylko pod nazwą swojego profilu G+, czyli w wielu przypadkach pod własnym imieniem i nazwiskiem, jest dla mnie jak najbardziej uzasadniony. Wiadomo przecież, że nikt nie chce pokazać twarzy pod najbardziej radykalnymi i siejącymi nienawiść wpisami. W tej chwili haterzy są trochę jak członkowie Ku-klux Clan, schowani pod białymi szpiczastymi czapkami. Chowają się, bo  boją się zemsty. A w oczywisty sposób o wiele łatwiej jest się zemścić, kiedy wiemy na kim zemsta ma być dokonywana.

To jedna z właściwości Facebooka - tam nie ma takich nagonek, jak na forach, bo każdy pisze za siebie, a nie jako swoje ochnaste alter ego.

Fałszywi obrońcy wolności słowa oczywiście zaczną za chwilę pewnie podnosić krzyk, że tłumi się swobodę wypowiedzi. Jeżeli tak będzie, to moim zdaniem, oczywiście taki argument obrońców wolności słowa nie powinien być w ogóle słuchany. Wolność słowa powinna wręcz wymagać otwartości autora wypowiedzi. Jeśli zgadzam się z jakimś poglądem, to firmuję go własnym nazwiskiem. Jeśli nie, to go nie głoszę i nie propaguję.

Jestem więc zwolennikiem tego, co próbuje wprowadzić Google i mam nadzieję, że mu się uda. Pomyślcie tylko, jak pięknie by było, gdyby ten zwyczaj przeniósł się na fora internetowe. Nie byłoby z jednej strony trolli, a z drugiej strony ukrócony zostałby na pewno marketing szeptany w polskim wydaniu, czyli kupowanie postów na forach internetowych, pisanych przez pseudo-copywriterów, ku uciesze klientów, którzy nie przemyślawszy sprawy zdecydowali się wynająć agencję do takich działań albo - co gorsza - dali się namówić na tak wątpliwy etycznie zabieg.

niedziela, 22 lipca 2012

Polskie imperium kolonialne

W czwartek Businesstoday.pl i Puls Biznesu napisały o pomyśle Roberta Gwiazdowskiego na przyłączeni greckiej wyspy Ikaria do Polski. Grecy z Ikarii chcą się przyłączyć do Austrii, ale Gwiazdowski proponuje zorganizować konkurs ofert Pańśtw, które mogłyby zaprosić wyspiarzy pod swoje skrzydła. To by dopiero było wyzwanie dla międzynarodowego PR. Istne PR-owe igrzyska.

Prezydent Centrum Adama Smitha namawia szefa MSZ aby koniecznie zaproponował Ikaryjczykom przyłączenie do nas w zamian za utworzenie na wyspie specjalnej strefy ekonomicznej, co wydaje się być całkiem interesującym pomysłem.

Oczywiście, z punktu widzenia PR, należałoby do tego podejść bardzo strategicznie i przygotować odpowiednią kampanię, nastawioną na przekonanie Greków do przyłączenia się. Moim zdaniem, kampania powinna przebiegać dwutorowo. Pierwszy tor powinien obejmować działania wpływające na zwykłych obywateli - greckich "kowalskich", którzy w efekcie powinni zapragnąć zostać obywatelami Polski, a nie Austrii. Natomiast z drugiej strony do boju powinni ruszyć lobbyści, którzy w asyście prawników biegłych w prawie międzynarodowym, powinni zaproponować lokalnym decydentom odpowiednie rozwiązania legislacyjne, co oszczędziłoby Ikaryjskim politykom zachodu przy opracowaniu formalnym procesu przejścia.

Należy - oczywiście - liczyć się z tym, że jeśli dojdzie do konkursu, to z pewnością wystartują w nim również mocniejsze gospodarczo od nas państwa. Jednak przy odpowiedniej ofercie i perswazyjności można i z nimi wygrać.

Nie znam Grecji dogłębnie, ale z tego, co do tej pory przeczytałem i wysłuchałem w opowieściach znajomych, wygląda na to, że mamy jako naród sporo wspólnego z Grekami i to mógła by być oś kampanii. Austriakom z kolei - w tej chwili naszym największym konkurentom  - bardzo niedaleko przecież do Niemców, tak znienawidzonych przez Greków z powodu planu ratunkowego dla Grecji, forsowanego przez administrację Angeli Merkel. To też warto by było podkreślić.

Tak czy inaczej, licząc na konkurs, należałoby już w tej chwili rozpocząć PR-owe zbrojenia, bowiem wyłonienie odpowiedniej agencji, która miałaby się zająć kampanią, w oparciu o polskie prawo zamówień publicznych, niestety może okazać się najbardziej czasochłonne w całym przedsięwzięciu przyłączenia Ikarii do - miejmy nadzieję - Polski.   

środa, 18 lipca 2012

YouTube i VOD jeszcze długo nie zajmą miejsca telewizji

Dzisiaj w Rzeczpospolitej Magdalena Lemańska napisała o najnowszych badaniach Pew Research Center for Excellence Journalism. Zgodnie z ich wynikami, coraz więcej newsów jest oglądanych przez YouTube'a. Choć tytuł artykułu brzmi "YouTube konkuruje z telewizją", to wypowiadający się w tekście eksperci wcale nie są przekonani, że tak właśnie jest. Zgadzam się z ekspertami.

Cytowani eksperci powołują się na porównanie oglądalności newsów w YouTube z oglądalnością programów informacyjnych największych sieci telewizyjnych. To porównanie oczywiście wypada na korzyść telewizji. Wspominają też o tym, że internauci sięgają po newsy z YT, kiedy chcą pogłębić wiedzę na jakiś temat, oglądając chociażby relacje amatorskie. Wspomniany został też rosnący trend niecierpliwej młodej widowni, która korzysta coraz częściej z usług video na żądanie (VOD), a nie chce czekać na program informacyjny w telewizji. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, natomiast chciałbym dodać jeszcze pewną moją obserwację dotyczącą kondycji telewizji.

Moim zdaniem u podstaw dobrej i - moim zdaniem - jeszcze długo niezachwianej pozycji telewizji, jeśli chodzi o moc przekazu i perswazyjność, jest czyste lenistwo ludzi i brak sprecyzowanych oczekiwań czy preferencji. Mówiąc najprościej, ludzie sami nie wiedzą, czego chcą. I najczęściej nie chcą też myśleć, co by chcieli, w związku z tym, pozwalają innym myśleć za siebie. W tej roli doskonale sprawdza się telewizja, która ustala program i mówi widzowi, co powinien w danym momencie oglądać. Trochę może się to kojarzyć z Agenda-setting Theory, sformułowaną już pod koniec lat 60.

VOD i YT, choć też zwykle mają kanał "Polecane", ale pozostawiają pewien wybór. Ludzie lubią mieć wybór, ale niezbyt duży. Dlatego dostawcy treści informacyjnych oszczędzają widzom mąk związanych z wymyślaniem, czego chcą i podejmowaniem wyboru. A ludzie z tego korzystają, myśląc coraz mniej.

Z tego też powodu jeszcze przez długie lata zapewnienie obecności w telewizji będzie przez klientów agencji PR dużo bardziej cenione niż nawet najlepiej na świecie prowadzony kanał YT z newsami korporacyjnymi. Z drugiej strony - taki kanał może znacząco podnieść szanse pojawienia się w telewizji, ale to już temat na osobny post.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Kiedy igrzyska dają chleb

Bardzo się cieszę, że duża stacja telewizyjna, jaką jest TVN24 rozpowszechnia bardzo słuszną opinię na temat korzyści z Euro 2012, wypowiedzianą przez prezydentów Poznania i Wrocławia. Powiedzieli oni, że trzeba docenić sukces wizerunkowy, jaki dała organizacja mistrzostw.

Szczególnie podoba mi się zdanie Ryszarda Grobelnego o tym, że dzięki mistrzostwom, w dziesiątkach gazet na całym świecie pojawiają się teraz publikacje o miastach gospodarzach. I słusznie, że podkreśla, bo najprawdopodobniej żadne działania promocyjne - reklamowe czy PR - nie dałyby takiego pozytywnego rozgłosu, jakie przyniosła sprawna organizacja mistrzostw.

Nie bez znaczenia jest też marketing szeptany, jaki zrobią nam przyjezdni po powrocie do domów, szczególnie, że - zgodnie z wynikami badań PBS na kibicach Euro 2012 - ogromna większość z nich deklaruje chęć ponownego przyjazdu do Polski.

To są konkretne pieniądze dla polskich restauratorów, hoteli, hosteli, opłaty za autostrady. To jest zwrot z inwestycji w organizację mistrzostw. I kiedy widzę porozlepiane po mieście plakaty z hasłami typu "chleba zamiast igrzysk", to chciałbym przylepić pod spodem swój własny, z wynikami badań PBS.

Nie miałbym też nic przeciwko, gdyby się okazało również, że ktoś z dużych przedsiębiorców, którzy oglądali mecze w sektorach VIP i lożach (np. Roman Abramowicz, który ponoć miał lożę w Warszawie), po obejrzeniu sobie Polski z perspektywy własnych oczu stwierdził, że może tu otworzyć jakiś oddział swojej firmy, a chociażby centrum księgowe. Wtedy moglibyśmy wszystkim marudom, anarchistom i innym - bezideowym być może również - przeciwnikom organizacji Euro 2012 pokazać, że hasło "chleba zamiast igrzysk" na ich sztandarach to czysta bzdura, bo właśnie te igrzyska w oczywisty sposób mogą nam pomóc ten chleb zdobyć.

poniedziałek, 28 maja 2012

Co za dużo, to niezdrowo

Puls Biznesu napisał na swojej stronie na temat wygórowanych obietnic firmy Amber Gold w przypadku ich "lokat" w złoto. Pierwsze moje skojarzenie to wygórowane obietnice agencji PR wobec swoich potencjalnych klientów. 

Bardzo często spotykam się z pytaniem o gwarantowaną liczbę publikacji, które ukażą się w efekcie działań przeprowadzonych przez agencję. W zasadzie dobrze, że ono pada, bo to od razu pokazuje poziom wiedzy i świadomości o możliwych efektach działań PR, jakim dysponuje klient. 

Wtedy wyjaśniam, że zgodnie z branżowymi kodeksami etyki (np. Kodeks Etyki PSPR), agencja nie powinna, a w zasadzie nie może gwarantować liczby publikacji lub publikacji w konkretnym miejscu. To by oznaczało bowiem, że agencja może bezpośrednio wpływać na decyzje autonomicznych podmiotów, jakimi są redakcje, czyli sugerowałoby przekupstwo.
Ciąg dalszy toczy się wówczas według dwóch scenariuszy - albo klient zrozumie albo będzie próbował coś udowodnić. 

Udowadniając mi, że oferta jest mało atrakcyjna, mówi że inna agencja za mniejsze pieniądze gwarantuje im X publikacji w takich a takich mediach.Na to się uśmiecham i odsyłam do tej agencji, z bólem w sercu, że wkrótce przybędzie kolejna firma (mała lub średniej wielkości - bo to w ich przypadku najczęściej się zdarza), która sparzy się pseudo-PR-em i więcej nie będzie chciała mieć z nim do czynienia.

Życzyłbym więc sobie i innym rzetelnym PR-owcom w Polsce, aby klienci czujniej się przyglądali "bardzo atrakcyjnym ofertom" agencji, które dają gwarancję opublikowania materiałów, bo "oni znają dziennikarzy". 
Znajomość dziennikarzy faktycznie jest ważna, choć nie najważniejsza, ale to już temat na osobny wywód.


wtorek, 3 kwietnia 2012

PR jak menel na festynie. W Lublinie.

Kiedy pracowałem w Solarisie, miałem przyjemność uczestniczyć w obchodach przekazania MPK Lublin pięćsetnego wyprodukowanego przez firmę Państwa Olszewskich trolejbusu Trollino (http://bit.ly/H3pHps). Przekazaniu towarzyszył bardzo przyzwoity festyn organizowany przez MPK na terenie zajezdni.

Jak to zwykle na festynach, można było sobie zjeść pieczoną kiełbasę z grilla. W swojej hojności, MPK ufundował nawet pewną pulę darmowych kiełbasek. Okazało się oczywiście, że te przypadły najbardziej gorliwym miłośnikom lubelskiej komunikacji miejskiej, czyli skończyły się mniej więcej po jakichś dwóch godzinach od rozpoczęcia imprezy. No i od tego momentu trzeba było już zapłacić za kiełbachę.

Nie więcej niż godzinę po tym, do Justyny, organizatorki imprezy z ramienia lubelskiego MPK, podszedł pewien gość wyglądający jak pierwszorzędny menel i zapytał wprost, dlaczego on nie dostał darmowej kiełbaski, a przecież w gazecie było napisane, że będzie można zjeść darmową kiełbaskę. Na to organizatorka odpowiedziała mu uprzemie, że darmowe kiełbaski faktycznie były, ale skończyły się jakąś godzinę temu i że trzeba było przyjść wcześniej.

A on na to, że jest biednym rencistą, że miał dostać przed dziesiątym rentę (impreza była akurat 10 września), a nie dostał i że jemu się ta kiełbaska należy, bo jest biedny i było w gazecie napisane, że będą kiełbaski za darmo. Justyna odparła mu jeszcze raz to samo i jakoś z pomocą moich kolegów z Solarisa, udało się go przekonać, żeby się odczepił, bo nic nie możemy tym temacie zrobić.

Po następnej godzinie czy dwóch przyuważyliśmy gościa, jak próbował wymusić kiełbasę na osobach sprzedających mięso z grilla. Też jakoś go spławili.

Ostatecznie byłem świadkiem, jak gościu dopadł prezesa MPK i zaczął z nim dyskutować. Prezes miał ważniejszych gości i dla świętego spokoju zabrał go do namiotu vipowskiego i pozwolił mu wybrać sobie coś do zjedzenia z grilla.

Do czego zmierzam - co prawda nie do końca pochwalam zachowanie prezesa, to jednak wolałbym zwrócić uwagę na tego rzekomego biednego rencistę, który był wystarczająco zdeterminowany, że mimo wcześniejszych porażek w końcu dopiął swojego celu i dostał jeszcze więcej niż na początku oczekiwał. Często tak samo jest z prowadzeniem relacji z mediami i w ogóle z nawiązywaniem kontaktu i próbą wpływu na jakąkolwiek grupę. Nie można się zniechęcać początkowym brakiem efektów w postaci publikacji (jeśli mówimy o mediach) czy brakiem zainteresowania naszym przekazem bezpośrednim ze strony innych niż media grup wpływu.

Agencje PR działają - trochę wstyd takiego porównania, ale takie przyszło mi na myśl - trochę jak ten żul z Lublina. Próbują różnych dróg dotarcia z komunikatem do grup docelowych, aż trafiają w końcu na odpowiedni kanał przekazywania informacji i od tego momentu jest z górki.

Trzeba więc zdawać sobie sprawę z tego, że efekty działań PR nie są widoczne od zaraz, ale ich konsekwentne realizowanie mimo początkowego braku widocznych efektów w przeważającej większości przypadków daje efekt lepszy od wstępnie oczekiwanego.

środa, 28 marca 2012

Maciej Samcik w Metrze

Choć tytuł mógłby sugerować, że spotkałem znanego dziennikarza w warszawskiej podziemnej komunikacji publicznej, to jednak tak się nie stało. Niemniej jednak cieszę się z pojawienia się Macieja Samcika w innym miejscu - chodzi bowiem o jego tekst w darmowym dzienniku Metro.

Dziś akurat wpadł mi w ręce egzemplarz tego - co by nie mówić - bardzo opiniotwórczego dzięki zasięgowi dziennika. I pozytywnie mnie ten egzemplarz zaskoczył, a w zasadzie jego zawartość. Bowiem na 9 stronie pojawiła się kolumna "Finanse" - mam nadzieję, że na stałe i że Metro będzie próbowało edukować co nieco swoich czytelników.

Przechodząc jednak do sedna, Samcik pisze o tym, że Komisja Nadzoru Finansowego załamuje ręce nad ignorancją Polaków, którzy traktują na równi wiarygodność firm takich jak Finroyal czy Ambergold z wiarygodnością banków. Zgodnie z wynikami przeprowadzonymi przez Pentora, dla 28 proc. klientów banków oraz 49 proc. klientów SKOK-ów firmy niebędące bankami, a oferujące produkty finansowe podobne do lokat bankowych są jednakowo wiarygodne jak bank lub SKOK. Co więcej, odpowiednio 30 i 41 proc. klientów przyznaje, że nie wie, czym różni się bank od parabanku.

Z tego wysnuwam dwa wnioski. Po pierwsze - brawo dla działów PR i agencji, które pracują na rzecz wymienionych firm. Zdobyć wiarygodność równą bankom i konkurować z nimi - bądź co bądź - na ich własnym terenie z całkiem niezłym efektem to naprawdę wyczyn godny podziwu. Trochę jednak sami bankowcy im pomogli. I tu mój drugi wniosek. Gdyby banki wykorzystując jakąś swoją wspólną organizację, np. Związek Banków Polskich, zainwestowały w kampanię informacyjną na temat bezpieczeństwa środków lokowanych w różnego rodzaju instytucjach, miałyby z tej inwestycji całkiem niezły zwrot. Jestem przekonany, że cała masa klientów przeszłaby z parabanków do banków prawdziwych.

Dlaczego tak uważam? Gdyby PR-owcy polskich banków mieli trochę więcej pojęcia o nowoczesnej ekonomii, w tym ekonomii behawioralnej, doskonale zdawaliby sobie sprawę z istnienia Teorii Perspektywy (definicja) i wiedzieliby, że ludzie zdecydowanie bardziej boją się potencjalnych strat niż spodziewanych zysków. Zresztą jednym z najlepszych przykładów na jej potwierdzenie jest popularność właśnie lokat bankowych, tyle, że w zestawieniu z bardziej ryzykownymi instrumentami, takimi jak fundusze inwestycyjne. Co więc powinni zrobić bankowcy? Pokazać, o ile bardziej bezpieczne jest lokowanie pieniędzy w instytucji, która może wykazać się prawnym zabezpieczeniem pieniędzy. A ile można stracić w parabanku, to już każdy sam sobie we własnej wyobraźni dopowie.

Oczywiście odradzam czarny PR, bo takie rozwiązania od razu mogą przychodzić na myśl. Tylko po co? Sprawa dla wyobraźni rozsądnego człowieka jest raczej oczywista. A w sprawach własnego portfela całkiem sporo ludzi okazuje się - jak wynikałoby z moich obserwacji - dużo bardziej rozsądnymi, niż byśmy na pierwszy rzut oka mogli przypuszczać. 

środa, 7 marca 2012

Zawrzało wokół definicji

Branża w Stanach kontynuuje dyskusję na temat definicji PR. Opinie ekspertów są - jak można się było spodziewać - podzielone. Dyskusję relacjonuje nadal PR Daily.

Bardzo mnie cieszy, że sporo Amerykanów podziela moją opinię, czyli uważa definicję za trafną, natomiast wymagającą dalszej edukacji społeczeństwa. Ja pisałem tylko o przedsiębiorcach, ale komentatorzy PR Daily idą o krok dalej i wspominają o tym, że ich rodziny nadal nie będą rozumiały, czym oni się zajmują.

Edukacja społeczeństwa to akurat moim zdaniem problem z dalszego planu. Natomiast ja nie mam problemu z wyjaśnieniem swoim rodzicom czym zarabiam na życie i ośmielę się stwierdzić, że ci, którzy sobie z tym nie radzą być może nie są tak utalentowanymi i kompetentnymi PR-owcami, za jakich się uważają.

Dla zainteresowanych szerszym spojrzeniem i różnorodnością opinii w międzynarodowym środowisku, polecam hashtag na Twitterze - #PRdefined.

wtorek, 6 marca 2012

Nowa standardowa definicja PR

Amerykańskie Stowarzyszenie PR (PRSA - Public Relations Society of America) zakończyło plebiscyt mający wyłonić nową standardową/powszechną/autoryzowaną definicję PR. Akcja PR Defined rozpoczęła się w listopadzie, kiedy to organizacja poprosiła o przesyłanie propozycji definicji. O efektach informuje PR Daily.
 
Zwycięska definicja to:

"Public relations is a strategic communication process that builds mutually beneficial relationships between organizations and their publics."

czyli w wolnym tłumaczeniu mojego autorstwa:

"Public relations to proces komunikacji strategicznej, który buduje obustronnie korzystne relacje pomiędzy organizacjami, a ich publicznością (otoczeniem biznesowym)".

Choć nie jestem zwolennikiem plebiscytu jako sposobu wyboru tego, co jest właściwe dla wszystkich, bo z doświadczenia wiem, że wszyscy rzadko kiedy wiedzą, czego naprawdę chcą, to ten wynik jest dla mnie zadowalający. Zadziwiająco, publika wybrała moim zdaniem najlepszą z trzech opcji, które uzyskały największą liczbę głosów. Więc chylę czoła przed amerykańskimi kolegami po fachu, którzy dokonali tego wyboru.

Mam nadzieję, że teraz po zaakceptowaniu definicji, ruszy kampania informacyjno-edukacyjna, dzięki której jak najwięszka rzesza przedsiębiorców się z nią zapozna i ją zrozumie. Pewnie za oceanem jest trochę lepiej niż u nas, jeśli chodzi o świadomość czym jest PR, ale i tak częstotliwość postów na tamtejszych blogach w temacie rozróżnienia PR od reklamy sugeruje, że i oni mają problem. Trzymam więc kciuki za sprawną i udaną kampanię, którą w Polsce będą mogły powtórzyć ZFPR albo PSPR.

czwartek, 23 lutego 2012

Bendyk po trzykroć słusznie

Przeczyałem przed chwilą bardzo dobry tekst Edwina Bendyka "Wirtualna wojna domowa" o konflikcie między społeczeństwem cyfrowym, nastawionym na otwartość informacji, a społeczeństwem analogowym, nastawionym na reglamentację informacji. Bendyk wspomniał trzy bardzo ważne - przynajmniej moim zdaniem - kwestie.

Po pierwsze, zgodnie z tym, co pisze publicysta polityki, to "bezpośredni wkład gospodarki internetowej do krajowego PKB to już ok. 3%", czyli więcej niż warte jest całe górnictwo. Niech to będzie ostateczne uzasadnienie, że choćby najmniejszy ślad firmy w sieci jest w dzisiejszych czasach koniecznością.

Po drugie, Bendyk niemalże sentencjonalnie przypomina: "Istotą nowoczesnej demokracji jest ucieranie się poglądów i ochrona mniejszości przed tyranią większości. Demokracja bezpośrednia nie musi sprzyjać tym wartościom. W Szwajcarii, kraju referendów, kobiety czekały na prawo do uczestnictwa  w życiu politycznym do lat 70. XX wieku; jeden z kantonów bronił się przed nimi >>demokratycznie<< do 1990 r."

To świetna odpowiedź na propozycję "Solidarności", żeby w kwestii podniesienia wieku emerytalnego przeprowadzić referendum. Niestety nie zawsze głos ludu jest słuszny i nie zawsze jest gwarancją największej korzyści dla niego samego. To wynika z bardzo oczywistego faktu, o którym Piotr Duda i jego współpracownicy, najwyraźniej zapomnieli, albo udają, że tak się stało. Mianowicie, aby podjąć decyzję w pełnym przekonaniu o jej słuszności, trzeba mieć do dyspozycji pewien zasób wiedzy. I to dosyć spory. Tym większy im sprawa bardziej skomplikowana. Z całym szacunkiem dla naszego społeczeństwa, niestety wątpię, aby więcej niż 15% obywateli dysponowało taką wiedzą na temat konsekwencji różnych scenariuszy przeprowadzenia lub nie reformy emerytalnej, jaką mają parlamentarzyści. Zakładając nawet marny poziom polskich parlamentarzystów.

Gdyby faktycznie referendum miało zostać przeprowadzone, to powinno zostać zaplanowane i ogłoszone już dawno temu, a obecnie powinna trwać kampania informacyjna podobna do tej, której byliśmy świadkami przed referendum, w którym decydowaliśmy o przystąpieniu do Unii Europejskiej. To by był jedynyn sposób na zmniejszenie tego deficytu wiedzy na temat poszczególnych scenariuszy reformy emerytalnej.

W końcu, po trzecie, Edwin Bendyk przypomniał o istnieniu mechanizmów rynkowych. Nawet jeżeli nie ma regulacji Państwowych w jakimś zakresie związanym z biznesem, relatywnie szybko zostaną one wypracowane przez praktykę. Mam tutaj na myśli szczególnie wspomnianą przez publicystę kwestię zapewnienia bezpieczeństwa zawierania transakcji handlowych i zlecania transferów pieniężnych przez Internet. Allegro i elektroniczne platformy zarządzania rachunkami bankowymi istnieją przecież już od dawna, mimo że brakuje formalnych regulacji stworzonych przez ustawodawcę. Odpowiednie mechanizmy są wypracowywane tam, gdzie są potrzebne i na pewno warto to podkreślać, szczególnie, że deregulacja jest w Polsce bardzo potrzebna.

wtorek, 21 lutego 2012

Biskup Gądecki łagodzi książkowy "kryzysik"

Jak przeczytałem w piątkowej Gazecie Wyborczej (wydanie Poznań), poznański arcybiskup wykazał się świetnym wyczuciem sytuacji przy zażegnywaniu drobnego - ale jednak - kryzysu. Chodzi o rozwiązanie sprawy promocji książki "Najświętsze trzy hostie" dotyczącej poznańskiej legendy z końca XIV wieku o profanacji hostii przez Żydów.
Książka miała niedawno wznowiony nakład i była promowana m.in. w kościele pw. Bożego Ciała w Poznaniu, który jest związany z legendą. Biskup mimo rzekomych nacisków i oczywistej pokusy zakazania sprzedaży książki w kościołach (w imię walki z antysemityzmem, który ponoć jest propagowany przez książkę), jednak zakazu nie wydał. Swoją decyzję uargumentował następująco:
 
- Doświadczenie uczy, że wydawanie w takich sprawach oficjalnych zakazów, znając przekorę naszych rodaków, przyczyniłoy się do spopularyzowania tej książki.

Trudno nie przyznać biskupowi racji i przyklasnąć racjonalnemu myśleniu. Wystarczy tylko przypomnieć sukces "Kodu Leonarda Da Vinci" o raczej mało wymyślnej fabule, ale za to mającego wyraźny sprzeciw kościoła katolickiego w tle akcji promocyjnej.

Z drugiej strony... gdyby kościół katolicki był organizacją czysto gospodarczą, mógłby sprzedawać swoje zakazy jako doskonałe narzędzie promocyjne. Pewnie nigdy tego nie sprawdzę, ale gotów byłbym pójść o zakład, że kościelne zakazy - oczywiście odpowiednio nagłośnione - dałyby niezły rozgłos, a co za tym idzie również popularność i popyt na pewne dobra kultury.
 
--
więcej o sprawie tutaj:
Metropolita poznański o antysemickich freskach
Kościoły wolne od "legend antysemickich"?
--

ps. Swoją drogą, ciekawe, że tak bardzo prawicowa Fronda cytuje prawie albo i zupełnie dosłownie Gazetę Wyborczą, którą za prawicową wyjątkowo trudno uznać.